** Chandni **
Waszyngton DC
Noc minęła spokojnie, chociaż Ziva, Tony a przede
wszystkim Susan mało spali tej nocy. Ziva wtuliła się w Tony’ego, który
pochrapywał, wiedząc iż w sypialni na końcu korytarza Susan leży w koszulce
ukochanego i przytula się do poduszki, na której sypia jej mąż. Zdawała sobie
sprawę, że Susy chce poczuć bliskość i zapach męża. Ziva znała ten stan, tylko,
że co innego spać bez ukochanego, gdy wie się, że jest on w pracy czy w
delegacji służbowej a co innego, kiedy ukochany walczy o odzyskanie siebie na
drugim krańcu globu.
Nad ranem Ziva obudziła Tony’ego i obwieściła mu plan
działania by mógł ja poprzeć. Zatem, gdy tylko zeszli na śniadanie do kuchni
obwieścili.
- Jedziemy do
Waszyngtonu – powiedziała Ziva – Wszyscy troje – uprzedziła jakąkolwiek
odpowiedź Susan.
- Ale…? –
protestowała dziewczyna.
- Żadnych ‘ale’ –
odezwał się Tony – Wiesz, przydałaby się nam osoba, która uratuje nas przed
pozabijaniem się – zażartował.
- A poza tym nie
możesz cały czas tu sama siedzieć i wyczekiwać – obwieściła Ziva – Szukanie odpowiedniego
domu… - Ziva zrobiła gest dłońmi i wymownie spojrzała na Tony’ego, który
łapczywie połykał jedzenie.
- Rozumiem
doskonale – zaśmiała się Susy.
- Nic im nie
grozi, chyba… - przemówił z pełna buzią DiNozzo.
- Gdy zwierz je to
nie szczeka – upomniała go Ziva z cynicznym uśmieszkiem na twarzy.
- Pies, kochanie,
pies – poprawił ją Tony, posyłając jej niewinne spojrzenie.
- Wy dwoje możecie
się pozabijać i tamtych dwóch również – westchnęła ciężko Carter.
- Ianto potrafi
być upierdliwy – zauważył DiNozzo, lecz potem spojrzał niepewnie na Carter –
Nie chodzi ci tylko o werbalne… Czy Nate umie się bić?
- Tony, obaj mogą
wrócić nieźle poobijani – odparła Susan, odstawiając talerze do zmywarki.
- Gdzie się nauczył?
– zapytała zaciekawiona Ziva.
- Syriusz, Dave,
Sam, Mayky, Jake i Darren go szkolili. Potrafił ich zna kłonić do tego by podszkolili
go w tym, w czym sami byli najlepsi. Walki w ręcz, strzelanie z broni,
medytacja delta, koncentracja snajperska – wyliczała Susy.
- No – przytaknął z
podziwem Tony a potem uśmiechnął się – Zapewne i ciebie podszkolili, więc będę
grzeczny. Dwie silne i waleczne kobiety przeciw mnie biednemu jednemu – kolejny
raz zrobił minę niewiniątka.
- No właśnie Tony –
Ziva uśmiechnęła się złowieszczo.
- Dla ciebie
wszystko, kochanie – zapewnił, przekomarzając się lekko – A teraz w drogę moje
panie, bo nam wszystkie domy sprzątną sprzed nosa.
- Już się o to nie
martw – pokiwała mu palcem Ziva.
- Susy – Tony zwrócił
się do dziewczyny, która właśnie sięgała po swoja torebkę.
- Tak?
- Kiedy ostatnio
byliście gdzieś na wakacjach? – zapytał, a Ziva spojrzała podejrzliwie na
niego. Co on kombinuje?, pomyślała,
lecz szybko pojęła o co chodzi.
- Szczerze, to
jeszcze nigdzie nie byliśmy na wakacjach – Susan przyznała z lekkim zawodem w
głosie.
W tym momencie Tony wymienił porozumiewawcze spojrzenia z
Zivą, lecz nic więcej nie powiedzieli tylko wsiedli do samochodu i ruszyli w
drogę.
Damaszek
Ianto zatrzymał samochód przed zniszczoną bramą do posiadłości,
która niegdyś należała do Santhaez i członków Zgromadzenia Czaszki.
- Jesteś pewien? –
zapytał Barrowman, spoglądając z troską na milczącego towarzysza.
- Nie – odparł szeptem,
lecz w jego oczach Ianto dostrzegł determinacje i zaciekłość.
Budynek stał opuszczony, od czasu do czasu z konieczności
korzystali z niego agenci różnych agencji i wywiadów, lecz nikt nie potrafił
wytrzymać tam dłużej niż doby. Wszyscy byli świadom tego jakie rzeczy
wyprawiało się w pomieszczeniach na piętrze od zachodniej części budynku.
- Wziąłeś leki? –
zapytał nagle, gdy tylko zatrzymali się przed budynkiem.
- Teraz mi nie pomogą
– odparł Nathan, biorąc kilka głębokich oddechów.
- Nie musisz…
- Właśnie, że
kurwa muszę! – przeklął Nathan, nerwowo uderzając ramieniem o drzwi samochodu.
- Za dużo
przeklinasz – zauważył Ianto, znów prowokując Cartera.
- No co ty nie
powiesz, Sherlock’u! – syknął gniewnie przez zaciśnięte zęby.
- Wiem, że pałasz miłością
do Mossadu tak jak i ja, ale nie musisz od razu demolować im wozu – sarknął Shardiff,
uśmiechając się lekko. Nathan posłał mu gniewne spojrzenie i wysiadł z
samochodu. Z zaciśniętymi nerwowo pięściami ruszył do budynku. Tak naprawdę to
nie wiedział, gdzie dokładnie powinien iść. Kiedy tu go przywieziono był pod
wpływem narkotyku. Pamięta tylko trzy pomieszczenia w jakich był potem
przetrzymywany, bo kiedy był wywożony na wózku inwalidzkim z budynku, to był
uwięziony we własnym umyśle.
- Pomieszczenia
tortur są na piętrze – odezwał się grobowym głosem Shardiff i poprowadził w
danym kierunku. Wnętrzności agenta skręcały się, ale wiedział, że musi teraz
dopuścić do głosu Shardiffa by być opanowanym i zimnym skurwielem. Kiedy weszli
na długi korytarz, Nathan od razu skierował się do ostatniego pomieszczenia,
które przez lata się nie zmieniło. Dalej z sufitu zwisał hak, a ściany były
odrapane. Przy jednej ze ścian stał połamany klęcznik, a nieco dalej na
podłodze leżał kolczasty łańcuch. W pomieszczeniu było okrutnie duszno i wciąż
unosił się nieprzyjemny odór.
„Mam nadzieję, że
przemyślałeś moją propozycję i tym razem
będziesz rozsądniejszy” zadzwonił mu w uszach złowrogi,
szyderczy
głos Santhez’a, na którego wspomnienie przeszył go nieprzyjemny dreszcz. Na
czoło Cartera wystąpiły kropelki potu, a jego twarz była nienaturalnie blada.
Do tego podkrążone, czerwone oczy i można było uznać, że uciekł z zakładu dla
obłąkanych.
- Nate, co widzisz? – głos Shardiffa przebił
się przez wspomnienia.
- Tu… tu zaczęli – szepnął spierzchłymi
wargami. Miał wrażenie, że zaczyna mu brakować powietrza, a w ustach zrobiło
się strasznie sucho. Podszedł do klęcznika i spojrzał na łańcuch.
- Przewiązali mi nim ręce, brzuch i kostki,
kiedy klęczałem na tym klęczniku i… - opowiedział drżącym głosem. Wziął
łapczywy oddech i dokończył – Po tym jak mnie Jugodin wychłostał i potraktował
prądem… a następnie podał serum prawdy – głos Nathana załamywał się i ściszał,
tak iż Shardiff miał wrażenie, że za moment a przestanie go słyszeć. Ianto aż
zacisnął groźnie wargi w srogą linie i pięść by nie roznieść ścian.
- Nie było tak źle – zaśmiał się nerwowo
Nathan i spojrzał na Shardiffa - Próbowali zmęczyć mnie dźwiękiem, a potem podszywając
się pod Syriusza wyciągnąć informacje – dodał i zamachał dłonią przy czole.
Shardiffowi wcale się to nie podobało, ale milczał.
Nathan
chwiejnie ruszył do wyjścia. Teraz dopiero zaczynało się najgorsze. Podszedł do
drzwi, które oddzielały go od prawdziwego horroru i pchnął je, a kiedy się otworzyły
zobaczył ponownie ten sam okropny widok wywołujący ciarki na ciele.
Pomieszczenie
było chłodniejsze, w połowie wykafelkowane, na środku stał niezmiennie fotel
dentystyczny ze skórzanymi pasami, a obok maszyna dentystyczna z wiertłami oraz
stolik z narzędziami chirurgicznymi. Nathan aż cofnął się. Cały drżał i ciężko
oddychał.
- Z całych sił… - zaczął półszeptem i nieco
nieobecnym już głosem – Nie myśleć o nich…
- O kim?
- O ojcu i naszej zagmatwanej relacji, o
Syriuszu i reszcie moich braci i tego jak zmieniło się nasze życie, a przede
wszystkim nie chciałem myśleć o Susan – wyznał – Nie mogłem o niej myśleć i
żałować, że nie powiem jej jak bardzo ją kocham i że chciałbym spędzić z nią
resztę życia.
Na
podłodze, tuż przy stoliku, leżał hak. Nathan spojrzał na niego, a w jego
umyśle pojawiło się wspomnienie.
„Jugodin chwycił za przedmiot, który był
zakończony ostrym hakiem, jedną dłonią chwycił przerażonego Nathan’a za
szczękę, a drugą trzymając instrument zamachnął i ciął precyzyjnie od mostka w
stronę pachy. Po pomieszczeniu rozległ sie przeraźliwy krzyk. Nathan próbował
sie szarpać, szukał ratunku, możliwości ucieczki. W jego umyśle strutym
narkotykiem Jugodin jawił sie jako Kapitan Hak, tyle, że w wersji bardziej jak
z horroru. Zacisnął mocno dłonie na poręczach fotela, resztę ciała głębiej
wbijając boleśnie w fotel. Obraz był rozmyty, falujący. Słyszał kpiący,
przeraźliwy śmiech. Chciał uciec, ale nie miał dokąd. Pasy boleśnie trzymały go
w uwięzi. Dlaczego jest taki głupi? Dlaczego im nie powie tego, co
chcą wiedzieć?”
Nathan z
jękiem upadł na podłogę, tak iż teraz klęczał przy fotelu. Jego ramiona
spoczywały na fotelu, tuz przy poręczy ze skórzanym pasem. Shardiff przypadł do
niego i przytulił ostrożnie. Wiedział, ze jest pomostem, ale nie może działać
zbyt radykalnie.
- Boże! – zawołał Nathan po hebrajsku –
Dlaczego teraz? Dlaczego, Panie, znów na mnie to zsyłasz?
- Co widzisz? – poprosił Shardiff na głos – Co
oni ci robili? – z tymi słowami sięgnął do pierwszej rany na torsie – Przeorał tors,
a potem? Potem ramię?
- I bark… - odpowiedział Nathan, zanosząc się szlochem
– Nie mogę, Shardiff… ja… - błagał rozpaczliwie. Wszystko wróciło: ból, strach,
przerażenie, smutek, rozpacz, bezradność, poniżenie. Miał wrażenie, że
wspomnienia rozsadzą mu zaraz głowę, a brak powietrze rozerwie mu płuca i
serce.
„Chcesz zgrywać męczennika?, Jugodin zapytał
kpiąco, przybliżając się do Nathana i przytykając gąbkę do jego spieczonych
warg - Twój Mesjasz był tym pojony przed śmiercią - jego wargi wykrzywiły się w
podłym uśmieszku. Ścisnął mocniej gąbkę tak iż płyn spłynął po brodzie na tors
Nathana.”
Po raz
kolejny Nathan miał wrażenie, że umiera, że odchodzi od zmysłów. Czyjeś ręce go
trzymały i musi się uwolnić. Musi uciekać. Ale dokąd? Przecież nigdzie nie będzie
bezpieczny. Wszędzie go znajdą. Przed nimi się nie ukryje. Ale nie podda się bez
walki. Ostatkiem sił, ale będzie walczył.
Shardiff
nie spodziewał się gwałtownego ataku ze strony Nathana, lecz po chwili oberwał
z łokcia w twarz.
- Nathan! – krzyknął, gdy wylądował na
podłodze. Gdy Carter się odwrócił, wyglądał jak dzikie, przerażone zwierze
schwytane w pułapkę, lecz wciąż walczące. Nathan wykorzystał jego nieuwagę i
rzucił się na niego. Shardiff chwycił go i obaj zaczęli turlać się po wykafelkowanej
podłodze. Shardiff nie spodziewał się takiej siły po szczupłym chłopaku. Nathan
podkurczył nogę i wsadził miedzy nich, by po chwili z całej siły odepchnąć
Shardiffa od siebie. Shardiff wylądował przy drzwiach. Wiedział, że musi uważać,
dlatego też nie atakował tylko przyjął taktykę obronną.
„Tylko go
nie zabij – Santhez zwrócił się do Jugodina ostrym i stanowczym głosem.
- Och, nie… - Jugodin zaśmiał
się, a jego głos złowieszczo zawisł – Mam inne plany – doktor podszedł do
Nathana, schylił się i chwycił jego wychudzoną twarz w imadło swych dłoni –
Pozwól mi zajrzeć do jego mózgu, Enrique. Widziałeś reakcję stymulacji jego
blizny. On miał wizje, mówię ci… – ciągnął pozwalając by jego ciężki, rosyjski
akcent uwidoczniał się – Chcę otworzyć jego czaszkę – mówiąc to przeniósł jedną
dłoń na głowę Nathana, a drugą ścisnął prawy przegub.”
Kolejna straszna wizja pojawiła się w umyśla Nathana.
Złowrogo wyciągnięta dłoń Jugodina, tak realnie wyglądała i sięgała ku jego
sercu, że aż mroziła go do szpiku kości. Zatem znów zaatakował, uderzając niemal
na oślep. Jego ciało momentalnie zareagowało, gdy został pchnięty na zimną
ścianę. Kolejny raz łokciem zaatakował, potem hak i kilka sparowanych ciosów.
Shardiff wiedział, że Nathan jest pogrążony w jakimś
dziwnym transie. Walczył nie z nim, a z własnymi demonami. Był jednak pod
wrażeniem, tego, że chociaż był chwilowo niepoczytalny dalej jednak walczył
szaleńczo. I tu właśnie w dziwny sposób Nathan zaczynał przypominać Shardiffowi
jego samego. Zaczynało docierać do Ianto, że tak na prawdę ta podróż będzie oczyszczająca
dla nich obu. Będzie musiał podpytać kto tak dobrze wyszkolił go w sztukach
walki, bo dzieciak wiedział doskonale jak zadać precyzyjny i bolesny cios.
Dawno tak dobrego sparingu nie miał z nikim, chociaż już miał podbite oko i
rozciętą wargę, to miał nadzieję, że się opłacało.
Odepchnął Nathana, który poleciał na fotel dentystyczny i
znieruchomiał. Leżał na nim ciężko oddychając i mamrocząc jakieś niezrozumiałe dla
Shardiffa słowa.
Nathan nie miał już sił walczyć. Pomieszczenie wściekle
wirowało, pierś paliła, w głowie huczało a płuca paliły od tego, że nie mogły
nadążyć z pompowaniem powietrza. Szeptał treść starej modlitwy, a po jego
policzkach płynęły łzy. Błagał Boga, by go wysłuchał w jego strapieniu i
uzdrowił go. Shardiff poznał od razu tekst modlitwy.
- Szlag – warknął,
gdy łza zakręciła się w jego oku. Nie modlił się do swojego Boga od lat. Tyle,
że tak naprawdę to mieli jednego wspólnego Boga i po chwili Shardiff odmówił
krótka modlitwę w ich intencji, by przezwyciężyli swe demony.
Przed jego oczyma Nico zaczynały stawać obrazy, tym razem
inne.
Jego mama, na kilka dni przed swoja śmiercią nuciła mu
ulubioną kołysankę.
Duma na twarzach jego starszych braci kiedy odebrał dyplom
doktora.
Susan i jej uśmiech.
Jej uśmiech, który zawsze rozpędzał ciemne chmury z
ciemnych zakamarków jego duszy.
Musi do niej wrócić.
Musi wybaczyć im i sobie.
- Wybacz… im… -
szepnął w końcu Nathan.
- Nico? Komu mam
wybaczać? – zapytał Shardiff, który cały czas był przy jego boku.
- Swoim oprawcom –
odparł i ostatkiem sił podniósł się by po chwili z całej siły przytulić
Shardiffa. Ianto nie wiedział, co zrobić. Nigdy, drugiemu mężczyźnie nie
pozwalał na takie gesty. Jedynie Selenie i Ash pozwolił się przytulać. Z Alex’em
czy Charlisle to był zwykły uścisk. Ale nie o to teraz chodziło. Bo Nico coś
jeszcze mu szeptał do ucha.
- …sobie… wybacz…
- Shardiff dostrzegł spokój, który rozjaśnił twarz Nico, którego powieki zamknęły
się po chwili.
Shardiff ostrożnie wziął go w ramiona, wstał chwiejnie i
ruszył do wyjścia. Nie chciał by przebywali to dłużej niż musieli. Kiedy wsiadł
do samochodu, cały drżał. Spojrzał niepewnie na nieprzytomnego Cartera. Dzieciak
miał przebrzydłą rację odnośnie przebaczenia. Chwycił za komórkę i napisał:
„Już po wszystkim, udało się, wracamy.”
O matulu!! Co za odcinek! Straszny wręcz. Byłaś bardzo okrutna dla naszego biednego Nico. Te wspomnienia go wykańczały, nic dziwnego, że chciał znaleźć się w miejscu, gdzie to wszystko się zaczęło i stawić im czoła. I udało się. I jeszcze pomógł Shardiffowi. Dobry z niego chłopak. Czekam teraz na powrót naszych marnotrwanych chłopców i wielki finał :D
OdpowiedzUsuń